Z racji, że moja wiza powoli dobiegała końca to musiałam udać się za granicę, by ją przedłużyć. I tak oto Hong Kong stał się obowiązkowym miejscem do odwiedzenia. Szefunio zabookował mi lot na 7:50 rano, więc musiałam wcześnie wstać by o 5:30 już być w taksówce i śmigać na lotnisko. I tu zaczęła się przygoda. Jeszcze nigdy nie widziałam Zhengzhou o tak wczesnej porze! Mijałam jakąś panią z dzieckiem siedzącą na środku ulicy w niewiadomym celu, Pana załadowanego na rikszy tak, że ledwo dostrzegłam jego postać, paru żebraków i paru ludzi już pędzących do pracy. Lotnisko też było dosyć opustoszałe - to chyba pierwszy raz gdy poczułam, że w Chinach są miejsca w miarę puste (w końcu to trudne do osiągnięcia, ciągle tyyylu chińczyków dookoła!). Niespodziewanie tez spotkałam na lotnisku zaprzyjaźnionego Polaka - Jacka, który leciał w innym kierunku ale o podobnej porze :) I tak czas oczekiwania na lot zleciał błyskawicznie! Leciałam do Shenzhen a dalej musiałam dostać się do Hong Kongu - oczywiście opcji było kilka ale wybrałam najwygodniejszą, czyli wsiadam w autobus który bezpośrednio zawiezie mnie na wyspę. Był to czas tzw. długiego weekendu bo poniedziałek 7 kwietnia był wolny, no i przez to kolejka do odprawy aby przejść przez granicę była gigantyczna! łącznie chyba prawie 2 godziny zajęło mi przeprawienie się przez granicę. Potem już poszło z górki. Chwila minęła zanim znalazłam swój hostel Wang Fa.... i byłam gotowa na zwiedzanie. Zastanawiałam się jedynie czy mój bagaż będzie bezpieczny w 8 osobowym pokoju, ale w sumie co by miało mu się stać? :) Wyruszyłam więc! Z zestawem podróżnika mogłam wszystko:
No prawie, bo jeszcze musiałam udać się do bankomatu wypłacić hongkongowe dolary ;) Przy okazji znalazłam najładniejszy pieniądz świata jaki miałam w ręku :)
Nie mogłam oprzeć się też pokusie próbowania soków z owoców o których istnienia nie miałam pojęcia - sok z bambusa, z guavy, z mango, z arbuza itd! Jadłam też ichnie kulki gofrowe i tzw. sui mian ? (o ile dobrze zapamiętałam nazwę).
Dodatkowo najadłam się kanapek najróżniejszych - z serem i szynką, z kurczakiem i warzywami, z kurczakiem i awokado itd! yummy!
Zaliczyłam najwyższe szczyty w Hong Kongu:
Victoria Peak - na który dostałam się boską kolejką ;) na szczycie wiało niemiłosiernie! zostawiłam tam moją wyrażoną na serduchu miłość i nacieszyłam się tą 'samotną' wycieczką.
Sky 100 - czyli najwyższy budynek w Hong Kongu, gdzie na 118 piętrze będąc dosłownie w chmurach wraz z Charlim wypiłam lampkę wina :) Potem jak się chmury trochę rozrzedziły to ukazał nam się piękny nocny Hong Kong - jednak wiało tam mocno i samoloty wydawały się krążyć dosyć blisko nas, więc popatrzeliśmy i wróciliśmy na normalną wysokość.
Big Budda na Lantau Island - poszłam, a w sumie pojechałam metrem pod wodami głębokimi, żeby powiedzieć Buddie: siemanko! tak jak on powiedział mi ;P Padało wtedy i wiało, ale też pięknie pachniało drewnem, więc przystawałam i wdychałam! Atrakcją tez była tam krowa, która pojawiła się znikąd i byla skora do głaskania i wyjadania czegoś z kosza na śmieci. Pod Buddą też skosztowałam pysznych kokosowych pierożków i ciasta ananasowego.
Oprócz szczytów pokrążyłam też trochę po mieście odwiedzając świątynię umieszczoną między wieżowcami
przeszłam Hollywood street na której znajduje się rynek z antykami
wjechałam ruchomymi schodami aż na samą górę 'miasta' skąd autobusem zjechałam do samego downtownu Hong Kongu, gdzie podziwiałam nowoczesną architekturę wysokich budynków.
Natrafiłam na strajk głodowy gdzieś po drodze:
przeszłam się alejką gwiazd:
ale wydarzeniem obowiązkowym było zaliczenie międzynarodowych targów w Hong Kongu. Tak też się stało, akurat wtedy odbywały się targi świateł ledowych (i nie tylko) gdzie moja zaprzyjaźniona chińska firma też sie wystawiała. Załatwili mi wejściówkę i tak oto zaliczyłam sobie targi w Hong Kongu! Yep!
Potem pędziłam już na dworzec pociągowy, bo musiałam przedostać się jeszcze do Shenzen, a nie wiedziałam ile mi to zajmie. I tu kolejny szok: jak tylko przekroczyłam bramkę graniczną poczułam, że wróciłam do Chin. Znów pełno ludzi siedzących gdziekolwiek, rozłożone towary na sprzedaż, brak kanapek w sklepach i generalnie brudno na ulicy ^^ Jednak poczułam, że jakoś swoiście to fajnie, że wyjechałam z europejskiego Hong Kongu gdzie piękno podają mi na tacy, bo w Chinach trzeba umieć piękno samemu odkryć. Zrozumieć, poznać, pokochać :)
Ach, spanie w 8 osobowym pokoju okazało się super!! Oczywiście większość współlokatorów to byli faceci, ale bardzo sympatyczni i pomocni. Meksykańczyk uratował mnie od braku telefonu, bo nie wiedziałam, że w Hong Kongu są inne przejściówki, a z Piotrkiem - Polakiem przegadałam pół nocy! Poznałam Brytyjczyka który przez 8 miesięcy krąży sobie po świecie i poznaje różne miejsca i faceta który zwiedził 93 kraje sprzedając wino :D
Jakby ktoś się wybierał do Hong Kongu to polecam Wang Fat Hostel w którym spałam: super pracownicy, niedrogo (jak na HK: 159HK$), przyjaźnie i na dzień dobry dają kawę i herbatę! :) Lokalizacja super, bo blisko do metra i do Times Square i miliona sklepów!
I jeszcze jedno: w gruncie rzeczy jeśli chodzi o obszar zajmowany przez Hong Kong to jest on niewielki, za to co do centymetra wykorzystany!
Kolejne podróże za mną, ale potrzebuję chwili, żeby je opisać i ogarnąć zdjęcia! Czekajcie cierpliwie! Ściskam Was! :*